Przemierzasz kolejny kilometr trasy. Masz wrażenie, że Twoje ciało waży coraz więcej, a mięśnie zmieniają się w gąbkę. Kamienie są coraz ostrzejsze, zbiegi nie sprawiają przyjemności, powietrze piecze w płucach, a to nawet nie połowa trasy… ten podbieg wydaje się nie kończyć, prawa, lewa, po co to mi było, prawa, nigdy wiecej, lewa, prawa, kiedy kończy się ta choler…
DAWAJ, DAWAJ, DAWAAAAJ! OGIEEEEEŃ!
Kibice. Ich doping skutecznie wybija z marazmu i wyścigowego doła. Czasem zamiast agresywnego “hop, hop, hop, dawaj, dawaj!” usłyszycie okrzyki uznania, zachwytu, słowa otuchy. Czasem zdarzają się małe kłamstewka — nigdy nie uwierzę, że bosko wyglądam, mając w nogach kilkadziesiąt kamienistych kilometrów — no, chyba że boskim wzorcem miałby być Hefajstos 😉 Zdarza się też niewerbalny doping: wszelkiej maści kołatki, dzwonki, trąbki, korbki, klepaczki i inne narzędzia zbrodni, które swym donośnym dźwiękiem przeganiają zwątpienie i złe myśli zawodników.

Dobry kibic cenniejszy niż… kofeina
Pozostając w magiczno-mitologicznych metaforach, kibice są jak wróżki, dobre duchy, matki chrzestne z baśni braci Grimm, które jednym słowem lub gestem potrafią zmienić ledwo żyjącego zawodnika, w wojownika wierzącego w swoją moc. Dla mnie kibice są niesamowicie ważni i cenni! Nie raz, nawet nie wiedząc,pomagali mi przezwyciężyć kryzys — są lepsi niż żel z kofeiną! Za tą magią tak naprawdę czai się czysta chemia. W sporcie nie brakuje emocji, na własnej skórze doświadczyłam, że kilka godzin biegu może zafundować nam istny emocjonalny roller coster. Mam też wrażenie, że w czasie zawodów emocje są wyostrzone, nieco przerysowane — choć zapewne jest to indywidualne odczucie. Spotkanie z kibicami na trasie, którzy zwykle są wulkanem energii, potrafi wywołać wyrzut endorfin (które nie tylko są odpowiedzialne za poczucie szczęścia, ale także działają przeciwbólowo). Przyznam, że jestem bardzo emocjonalną osobą i zdarzyło mi się już przyspieszać (choć sekundę wcześniej myślałam o zejściu z trasy…) ze łzami w oczach i uczuciem totalnej eksplozji w serduchu. Nowa energia buzuje w żyłach i można dalej cisnąć ile sił w nogach.
To wszystko brzmi niewiarygodnie, kosmicznie i jest niepowtarzalnym doznaniem, którego przeżycia życzę każdemu biegaczowi. Bo cała ta magia może wydarzyć się pod pewnym warunkiem — musicie na swojej drodze spotkać kibica… A z tym nie zawsze jest tak różowo, jakby mogło się wydawać.


Czy nastanie moda na kibicowanie?
Niestety kibicowanie nie jest w naszym kraju jeszcze zbyt popularne (wyłączając piłkę nożną i inne medialne dyscypliny sportu). Zdarzyło mi się biec 20, 30, 40 kilometrów i nie spotkać na swojej drodze nikogo, kto, chociażby zaklaskał od niechcenia. Uściślijmy, nie było to związane z kiepską pogodą i brakiem ludzi na szlakach… o zdecydowanie nie… Niejednokrotnie patrzyłam błagalnie na napotkanych turystów i zachęcałam do pokibicowania, co dałoby mi i innym zawodnikom odrobinę energii. Prawie jak sportowcy na stadionie lekkoatletycznym przed skokiem w dal czy rzutem młotem. Prawie, bo im zwykle towarzyszą rozemocjonowane trybuny, biegacz górski zwykle zamiast dopingu spotyka się z brakiem zrozumienia i zdziwieniem malującym się na twarzy mijanych ludzi.
Dlaczego tak jest? Myślę, że kibicowania też trzeba się nauczyć i je trenować. W Polsce wciąż rozwija się sportowa świadomość. Ja też kiedyś na widok biegnących po lesie ludzi stawałam jak wryta i gapiłam się z rozdziawionymi ustami. Tymczasem, będąc podczas ubiegłorocznej majówki w Lądku Zdroju, podczas podbiegu na Borówkową Górę z zamyślenia nad zmęczeniem wyrwał mnie doping bardzo młodego czeskiego turysty, który z godnym podziwu zaangażowaniem wspierał mnie we wspinaczce na szczyt. To było równie miłe, co niespodziewane. Nie, nie biegłam wtedy żadnych zawodów.



A tu z moimi ulubieńcami podczas Mistrzostw Polski MTB w Wiśle, Klaudią Czabok, Karolem Ostaszewskim, Krzysztofem Łukasikiem i Pawłem Bernasem
Z czasem przekonałam się, że nie tylko spotykanie kibiców jest fantastyczne i daje energię, ale bycie kibicem jest równie ekscytujące. Kiedy nie biegam z numerem startowym, kibicuję na trasach maratonów rowerowych mtb — i dopinguję nie tylko Mojego Ukochanego Zawodnika, ale także wszystkich innych. A przyznam, że nie stosuję półśrodków — ostatnio wykończyłam drewnianą terkotkę, ciekawe ile wytrzymają ze mną janczary-turbo! Do tego krzyczę, szczególnie na podjazdach — im jest im ciężej, tym mnie bardziej słychać. Czasem tracę głos, ale wierzcie mi, dostaję tyle pozytywnej energii, tyle uśmiechów (czasem nieoczywistych ;)), że nie żałuję swoich strun głosowych.
Kibicować można też online! Tydzień temu “pchałam kropki” polskich zawodników podczas UTMB i przekonałam się, że taka wersja dopingowania może dać nie mniejsze emocje!